Mija 10 rocznica katastrofy wycieczkowca Costa Concordia u wybrzeży włoskiej wyspy Giglio w Toskanii.

·

żaglowiec ikona

13 stycznia 2012 roku ogromny wycieczkowiec z ponad 4300 osobami z 54 krajów na pokładzie, będąc w rejsie po Morzu Śródziemnym, podpłynął do wyspy w Toskanii, zbaczając ze standardowego kursu, by wykonać stosowany tam gest, określany mianem „pokłon”, czyli pozdrowienie malowniczego miejsca, uważanego za perłę w tym rejonie. Statek długości 290 metrów zbliżając się do wyspy, uderzył w skałę morską.

Costa Concordia
Costa Concordia

W kadłubie powstała 70-metrowa wyrwa, przez którą zaczęła wlewać się woda. Kapitan jednostki Francesco Schettino początkowo starał się ukryć skalę katastrofy i bagatelizował ją w kontaktach z kapitanatem portu. Szybko również opuścił pokład, łamiąc wszelkie zasady żeglugi. Chaos opóźnił rozpoczęcie ewakuacji. Statek przechylił się, a następnie osiadł na mieliźnie. W katastrofie zginęły 32 osoby. Kapitan Francesco Schettino został potem skazany na 16 lat więzienia.

Na włoskiej wyspie Giglio uczczono w czwartek 14 stycznia 2022r. 32 ofiary katastrofy statku Costa Concordia sprzed 10 lat. Na wyspę wrócili niektórzy rozbitkowie, którzy znaleźli tam wtedy schronienie i otrzymali pomoc.

Podczas czwartkowej uroczystości burmistrz wyspy Sergio Ortelli ogłosił, że to ostatnia publiczna ceremonia w rocznicę katastrofy.

– Nie chcemy zapomnieć, ale chcemy uszanować 32 ofiary – wyjaśnił. Przypomniał, że decyzją rady gminy 13 stycznia jest obchodzony jako Dzień Pamięci.

Rocznicowa msza została odprawiona w kościele stojącym koło portu. To ta parafia udzieliła schronienia rozbitkom, którzy dotarli na brzeg wyspy. Kilka z tych osób wróciło tam w czwartek.

– Powrót do tego miejsca wywołuje takie same emocje, jak wtedy – powiedział mediom przybyły z Rzymu Luciano Castro. Wspominał, że jadł kolację w restauracji na statku, gdy wszyscy poczuli wstrząsy.

– Zgasł prąd, ale nikt nam nie powiedział, co się stało. Wielu z tych, którzy byli ze mną, nie uczestniczyło jeszcze w ćwiczeniach w razie wypadku na pokładzie, było to zaplanowane na następny dzień – wyjaśnił Castro. Według jego relacji już po kilku minutach zapanował chaos.

– Miałem szczęście, bo byłem obok szalupy ratunkowej, do której wsiadały pierwsze osoby. Była pełna, ale poprosiłem, by mnie zabrali. Byliśmy po północnej stronie statku, na którą potem się przewrócił. Nie wiem, co byłoby ze mną, gdybym nie wsiadł do tej szalupy – opowiedział rozbitek z Costa Concordia, który znalazł schronienie w kościele przy porcie.

Jak podkreślił ksiądz Lorenzo Pasquotti odprawiający rocznicowe nabożeństwo, pomoc setkom przemoczonych i zziębniętych ludzi, którzy dotarli na brzeg łodziami ratunkowymi i udzielenie im gościny w kościele San Lorenzo i Mamiliano koło portu na wyspie było dla niego czymś zupełnie naturalnym.

W dziesiątą rocznicę tamtej nocy ksiądz Lorenzo Pasquotti powiedział: „Otworzyłem kościół i przyjęliśmy przybyłych na ląd; było wielu Włochów, ale też cudzoziemców z różnych części świata. Nagle w naszym kościele był tłum ludzi z tak odległych stron i w tej samej sytuacji — byli zziębnięci, przerażeni, zaniepokojeni o innych pasażerów, przemoczeni w zimną, styczniową noc”.

„Wszyscy — dodał — znaleźli się na małej wyspie, która nigdy wcześniej nie doświadczyła takiego kryzysu”.

„Patrząc na nich, poczułem, że to jest właśnie wyraz macierzyńskiej opieki Kościoła, idącego z pomocą tym, którzy jej potrzebują, tam, gdzie jest cierpienie” — podkreślił ksiądz Pasquotti.

„Pomagając im tymi prostymi gestami, nie czuliśmy się w żadnym razie bohaterami, to chcę jasno powiedzieć. Zrobiliśmy coś normalnego; to, co należało zrobić w tamtym momencie” — zaznaczył 71-letni kapłan. Zwrócił uwagę na to, że w akcji pomocy rozbitkom uczestniczyło wielu mieszkańców Giglio, którzy przynieśli do parafii ciepłe ubrania, napoje i jedzenie.

„Byli nawet tacy, którzy weszli na pokład przechylającego się i nabierającego wody statku, by pomóc ludziom z niego zejść. To piękne gesty, ale jednocześnie coś, co trzeba było zrobić. Są ludzie w potrzebie, trzeba im wyjść naprzeciw od razu, a nie zastanawiać się. Nie mówisz w takiej chwili: to nie jest moje zadanie, idziesz pomagać i koniec” — powiedział ksiądz Pasquotti. „A ja przecież zrobiłem niewiele” — dodał.

Ksiądz Lorenzo opowiedział następnie: „W pierwszych dwóch — trzech latach po katastrofie miałem kontakty z rozbitkami, których przyjęliśmy w kościele. Niektórzy nawet wrócili na wyspę, przyszli do kościoła. Oddali nam buty i ubrania, które im wtedy daliśmy. Przywieźli nam też słodycze”.

„Ponieważ w kościele daliśmy im wtedy herbatniki, ciepłe jedzenie, to odwdzięczyli się, przywożąc nam przysmaki ze swoich rodzinnych stron” — stwierdził włoski ksiądz.

Po katastrofie z 13 stycznia 2012 r. powstał zespół, który w kolejnych miesiącach pracował nad przygotowaniem procedury usunięcia gigantycznego wraku statku Costa Concordia, leżącego u brzegów wyspy Giglio. Największą taką operacją na świecie, śledzoną przez wszystkie media kierował Nick Sloane z RPA. Panowała niepewność, czy uda się podnieść wrak i czy kadłub nie rozpadnie się. Akcja ta zakończyła się pomyślnie we wrześniu 2013 r. Potem wrak został odholowany do portu w Genui. Jego demontaż trwał trzy lata, do 2017 r.

Źródło: PAP